Premier Theresa May pokazała swoje prawdziwe oblicze i wraca do pomysłu odcięcia imigrantów od zasiłków w Wielkiej Brytanii. Tak naprawdę to jedyny cel rządzących teraz Wyspami, by uderzyć w imigrantów, choć biją się w piersi i mówią: „to był tylko jeden z powodów Brexitu”.
May chce, aby zaraz po Brexicie ograniczenia w dostępie do świadczeń dotknęły również i tych nowo przybywających na Wyspy imigrantów z krajów Unii Europejskiej, którzy dostaną pozwolenie, by żyć i pracować w tym kraju. Rzecznik rządu wyjaśnia, że Londyn chce samodzielnie podejmować decyzje w sprawie imigracji, od kiedy opuści Unię.
Nie jest to nowy pomysł, stanowi on realizację manifestu poprzednika May, Davida Camerona, który chciał zastopować między innymi w ten sposób przyjazd wielu imigrantów na Wyspy. Pozbawiając przyjezdnych świadczeń, zastąpiłoby to wprowadzenie szlabanu dla przybyszów z krajów Wspólnoty Europejskiej. Z taką postawą byłego już brytyjskiego premiera nie zgadzała się Bruksela. Jej stanowisko w sprawie imigrantów było jasne i stanowcze: wszystko musi być wprowadzane na uzgodnionych zasadach.
Bat na Brytyjczyków
Bruksela delikatnie też przypomniała Wielkiej Brytanii, że dwa miliony Brytyjczyków mieszkają w krajach unijnych i ludzie ci korzystają z pomocy tamtejszych państw. Na podobnych zasadach powinni być więc traktowani przybywający na Wyspy z krajów Unii Europejskiej imigranci. Na taki jednostronny ruch Londynu nie zgadzali się także przedstawiciele poszczególnych krajów unijnych, w tym Polski.
Jest to o tyle zrozumiałe, gdyż z naszego kraju, jak można oczekiwać, nadal do Wielkiej Brytanii będzie płynęła spora rzesza ludzi w przyszłości, która będzie chciała się tu osiedlić i pracować. Polaków mogłaby jednak czekać niemiła niespodzianka, bowiem wielu z naszych to niewykwalifikowani pracownicy, a przyjazd takich imigrantów po Brexicie pozostaje pod wielkim znakiem zapytania.
Podobnie zresztą problemy mieliby Polacy szykujący się do pracy tymczasowej na Wyspach, np. dorabiający w sezonie w rolnictwie. Przypomina się, że Cameron chciał negocjować zasady nowej polityki imigracyjnej z krajami Wspólnoty Europejskiej w ubiegłym roku, licząc na zawarcie jakiegoś czasowego kompromisu. Ten ewentualny „układ” został unieważniony jednak po tym, jak w czerwcu ubiegłego roku doszło do Brexitu i sytuacja w tej materii uległa zmianie.
Teraz Theresa May odgrzała ten pomysł i stara się ustawić w jednym rzędzie imigrantów z państw Unii Europejskiej (w tym Polaków) z tymi, którzy pochodzą spoza naszego kontynentu.
Praca tak, świadczenia nie
Co takie rozwiązanie oznaczałoby w praktyce? Otóż zgodnie z pomysłem Theresy May nawet jeśli imigrant na przykład z Polski czy Hiszpanii dostanie pozwolenie na wjazd na Wyspy, będzie się musiał liczyć z ograniczonym dostępem do części świadczeń. Chodzi między innymi o tak zwane tax credits, czyli pomoc dla zatrudnionych, ale słabo zarabiających.
Chęć wprowadzenia takich rozwiązań jest oczywista, chodzi o oszczędności budżetowe, ale nie tylko. Nie jest również tajemnicą, iż taki ruch byłby dla potencjalnych imigrantów straszakiem, zniechęceniem do przybywania na Wyspy. Z propozycją pani premier nie chce się zgodzić nie tylko Bruksela oraz rządy poszczególnych krajów Wspólnoty, ale też brytyjscy pracodawcy.
Ci ostatni przewidują, że takie posunięcie oznaczałoby, że brytyjskiej gospodarce mogłoby zabraknąć rąk do pracy. Takie obawy rozumiał i sygnalizował wcześniej kanclerz skarbu Philip Hammond. Przede wszystkim wskazywał on na obawy biznesu, który uważał, że najbardziej nieprzejednane stanowisko w sprawie zastosowania szlabanu dla najsłabiej wykwalifikowanych imigrantów reprezentuje w całym gabinecie właśnie premier Theresa May.
Sprawa, jak się wydaje, żyje jednak swoim życiem i przedstawiciele brytyjskiego rządu badają możliwość zastosowania tego rozwiązania, by powstrzymać tych, którzy w przyszłości chcieliby przyjeżdżać do Wielkiej Brytanii. Ze źródeł rządowych napływają jednak opinie, iż zastosowanie tego pomysłu byłoby odmienne od planu, który chciał wprowadzić w życie Cameron. Zmiana polegałaby na zmniejszeniu nacisku na resort skarbu przez redukcję ulgi podatkowej, co miałoby zniechęcić wielu imigrantów z krajów UE do przybycia na Wyspy. Kiedy sprawa przedostała się do opinii publicznej Downing Street stanowczo stwierdziło, że żadna decyzja w tej materii nie została jeszcze podjęta. Żadne kroki, które dotyczyłyby imigracji nie nabrały realnego rozwiązania.
Benefity, benefity
O skali problemu mówi Migration Observatory z Oxford. 316 tysięcy z 2,28 milionów obywateli krajów Wspólnoty Europejskiej, którzy przebywają na Wyspach, dostają różnego rodzaju benefity, choć zdaniem urzędów celnych i podatkowych bliższa prawdy wydaje się jednak liczba pół miliona korzystających z pomocy brytyjskiego fiskusa. May, jak się wydaje, jest już jednak w sprawie imigrantów zdeterminowana.
To przecież nieprzychylne nastawienie wobec imigrantów ze strony części brytyjskich polityków i tutejszych tabloidów jako zła największego tego kraju przesądziło o takim, a nie innym wyniku czerwcowego referendum w sprawie przyszłości Wysp. May będzie się starała z poszczególnymi członkami Unii Europejskiej dyskutować o tym, jak powstrzymać napływ obywateli z tych krajów na Wyspy. Nie wiadomo jednak, czy jej pomysły „kupią” w Warszawie, Madrycie, Rzymie czy innym stolicach Starego Kontynentu.
Brytyjska premier musi zdecydować: czy zaoferuje obywatelom krajów Wspólnoty Europejskiej preferencyjne traktowanie ich przez Londyn, czy też będą oni traktowani jak reszta świata? Czy brytyjski biznes zgodzi się na ustalenie twardych limitów dla imigrantów z UE, którzy chcieliby pracować na Wyspach i czy pozwoli się jednak pewnej grupie imigrantów o niskich kwalifikacjach kontynuować pracę w takich zawodach, jak na przykład rolnictwo? Nowe kryteria dla imigrantów, jak pada ze sfer rządowych, powinny być wyraźnie ustalone.
Mają one odpowiedzieć na pytanie: kto i na jakich zasadach byłby wpuszczany na Wyspy. Te zasady miałyby być oparte na zapotrzebowaniu na siłę roboczą pewnych, specyficznych zawodów albo po prostu na progu zarobków wymaganych dla imigrantów.
David Davis, sekretarz stanu odpowiedzialny za wyjście Wysp z Unii Europejskiej nie chciałby, aby brytyjski biznes czuł się pokrzywdzony z powodu wprowadzenia limitów dla nisko wykwalifikowanych pracowników.
Podobnego zdania jest Philip Hammond, kanclerz skarbu, który bardziej w tej materii widziałby elastyczne i przychylne przedsiębiorcom uregulowania. Ale brytyjskie koła biznesowe nie kryją swoich obaw co do nieprzejednanej postawy premier Theresy May, która przynajmniej na razie nie wykazuje elastyczności, jeśli chodzi o imigrantów o najniższych kwalifikacjach, którzy chcieliby przyjechać na Wyspy. May wydaje się być bardzo „odporna” na prośby i sugestie biznesu w sprawie jego przyszłych potrzeb.
Brytyjczycy, nie imigranci
O tym, jaka może być polityka i postawa May w sprawie imigrantów wynikało już jasno z jej przemówienia wygłoszonego na konferencji torysów w październiku ubiegłego roku. Mówiła ona o złej sytuacji, w jakiej znajdują się ci rodowici Brytyjczycy, którzy stracili pracę lub mają obcinane zarobki, a ich rachunki rosną z powodu imigrantów i kosztów, jakie na nich ponosi brytyjski budżet. – To przypomina sytuację, w której marzenia jednych poświęca się w służbie dla innych.
Dlatego zmiany muszą nadejść – akcentowała wówczas May, mając na myśli marzenia Brytyjczyków i służbę brytyjskiego fiskusa dla imigrantów. Nie jest tajemnicą, że w łonie brytyjskiego rządu nie ma jedności co do przyszłej polityki imigracyjnej. Wstępne plany przedstawione przez Amber Rudd, minister spraw wewnętrznych odnośnie zmian imigracyjnych doprowadziły już do prywatnego konfliktu na tym tle z Hammondem.
Oficjalnie spór został wyciszony i dwójka polityków twierdzi teraz, iż współpracują w tej ważnej dla przyszłości Wysp sprawie. Rudd nie ukrywa jednak, że zwolennicy wyjścia Wysp z Unii chcieliby, aby komitet brexitowy przyjął w swoich rozmowach z przedstawicielami Brukseli surowe zasady odnośnie imigrantów. Zdaniem szefowej spraw wewnętrznych współpraca jej resortu z odpowiednimi agendami unijnymi i państw członkowskich Wspólnoty nie powinna być warunkiem nadchodzących negocjacji Londynu w sprawie warunków Brexitu.
W odpowiedzi na to stwierdzenie jeden z liderów politycznych Brexitu nazwał stanowisko Rudd„mało ambitnym”. Tymczasem na kilka tygodni przed formalnym rozpoczęciem rozmów Londynu z Brukselą w sprawie Brexitu (planuje się je na koniec marca) powstał problem. Rezygnację złożył bowiem Ivan Rogers, brytyjski ambasador przy Unii Europejskiej.
Rogers był jednym z kluczowych doradców Davida Camerona przy renegocjacjach członkostwa Wysp we Wspólnocie Europejskiej, a podczas przygotowań do rozpoczęcia Brexitu, doradzał też rządowi Teresy May. Relacje ambasadora z rządem May pogorszyły się po wycieku prywatnego raportu Rogersa, w którym sugerował on, że negocjacje w sprawach handlowych Wielkiej Brytanii z resztą Unii Europejskiej mogą trwać nawet do trzech lat.
Marek Piotrowski